Nasza wyprawa na Gran Canarię odbyła się w połowie stycznia, jednak dopiero teraz udało mi się usiąść do posta. Chyba najfajniejsze wyjazdy są wtedy gdy w zimie możemy pojechać tam gdzie ciepło i słońce 🙂
Jeśli jeszcze nie widzieliście naszego filmu z tej wyprawy, koniecznie obejrzyjcie klik .
Stwierdziliśmy, ze tydzień na Teneryfie to było stanowczo za krótko by w spokoju zwiedzić wyspę, dlatego na tę Wyspę Kanaryjską przeznaczyliśmy 10 dni. Trzeba przyznać, że był to idealny strzał. Był czas na objazd, był czas na leniuchowanie na plaży, nie mieliśmy z tyłu głowy, że gdzieś musimy jeszcze pędzić.
Tym razem z lotem nie było tak łatwo jak z Teneryfą, loty na Kanary poznikały, a jeśli jakieś były to ceny były konkretne. Udało nam się znaleźć korzystne połączenie z przesiadką w Londynie. Tam mieliśmy trzy godziny żeby się ponudzić i coś zjeść 🙂
Lokum już zwyczajowo znaleźliśmy na Airbnb. Trzeba przyznać, że dużo trudniej było nam znaleźć coś sensownego i za sensowne pieniądze (na Teneryfie było zdecydowanie taniej). Głównym kryterium oprócz ceny była lokalizacja. Raczej nie w dużym mieście a już tym bardziej nie w okolicy hoteli. Padło na okolicy Sardiny. Idealne miejsce. Oprócz niewielkiego osiedla była tam tylko latarnia morska 😀
Mieliśmy kilka kroków do plaży, więc zdążyliśmy jeszcze na zachód słońca 🙂
Tego dnia plan był dość ambitny. Chcieliśmy objechać wyspę dookoła i przejechać rzekomo jedną z najniebezpieczniejszych dróg Hiszpanii – GC-200.
Na pierwszy ogień poszły wydmy / pustynia Maspalomas. Tego dnia urywało głowy mimo pięknego słońca. Widok niesamowity. Ludzi było, to jednak zagłębie hotelowe, ale każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie. To naprawdę wielki teren. Poczuliśmy się jak na pustyni.
Po tej piaskowej burzy pojechaliśmy dalej. Celem była głównie objazdówka i podziwianie widoków. Dzieci koniecznie chciały się zatrzymać przy wiatraku w Mogan 😀 Na około którego stały duże przedmioty codziennego użytku. Np imbryk 😀
Przed najgorszym odcinkiem GC-200 zatrzymaliśmy się na obiad w miasteczku Los Caserones. Zabawa na Playa de la Aldea i można ruszać dalej. Widoki nieziemskie, trasa może i trudna, ale bez przesady. Nie udało się przejechać całej, na jednym z odcinków trwał remont. Grunt to nie pędzić 😀 Drogi na Kanarach na tyle na ile je poznaliśmy są rewelacyjne.
Kolejny dzień to czas na środek wyspy. Gran Canarie zdecydowanie łatwiej objechać dookoła niż objechać cały środek. Szczerze tu trafiliśmy na cięższe drogi. Wszystko przez remonty i wariującą mapę. Przyznaję, że mocno się trzymałam, droga wąska na jeden samochód, do tego bardzo strome podjazdy. Widoki nieziemskie to fakt 😀 Ale jeśli tylko ktoś czuje się niepewnie na takich drogach odradzam 😀
Naszym pierwszym celem było miasteczko Teror. Jednak po drodze zwrócił naszą uwagę kościół i miasteczko Arucas. Zatrzymaliśmy się by chwilę tam pochodzić. Piękne kamienice, park. Warto tam chwilę pobłądzić.
Teror przywitał nas deszczem. Było też dużo chłodniej niż na “dole’. To wyjątkowe miasto z wyjątkową architekturą. Must see.
Kolejny punkt to wioska Artenara, słynąca z domów-grot. Jednak właśnie tam zupełnie nie mogliśmy dotrzeć. Drogi pozamykane, nie wiem jakim cudem udało się dojechać. Chwila na podziwianie widoków w Teseda na Roque Nublo i Roque Bentayga i w końcu dotarliśmy do tej historycznej wioski. Spacer i dalej w drogę.
Niestety i tu się nie obyło bez przygód. Nie wiedzieliśmy, że w 2019 lasy w rezerwacie Tamadaba w dużej części spłonęły. Bardzo smutny widok. Było nam bardzo przykro, a mgła uniemożliwiła nam dalszą podróż.
Kolejny dzień to jaskinie Valeron i Ogród Botaniczny Jardin Canarinio. Czyli naturalne atrakcje wyspy 🙂
Takie jak najbardziej lubimy, zaraz po górach i zjawiskowych plażach 😀
plaza guayadra
Kochamy dzikie plaże, jednak ta podobno najpiękniejsza na Gran Canarii była dla nas nie osiągalna. Chodzi o Playa de Güigüí, dojście do niej to 3 godzinny trekking przez góry, praktycznie w pełnym słońcu. Z naszymi dziećmi nie podjęliśmy się, choć przyznaję, że kusiło. W zamian za to wybraliśmy się na plażę Guayedra. Teoretycznie to plaża nudystów (zawsze zgarniają najlepsze plaże :), jedna tego dnia byliśmy tam sami. Spokojnie można tam iść z dziećmi. Choć trzeba się się nastawić, że ominą ich kąpiele, fale są tam często wysokie. Starszym egzemplarzom w ogóle to nie przeszkadzało 🙂 Spędziliśmy tam czas do zachodu słońca.
Mieliśmy jeszcze trochę czasu więc dalej zapuściliśmy się w środek wyspy, który jest absolutnie niesamowity. Chyba dlatego tak kochamy wyspy, jest ocean, są góry, wszystko w zasięgu godziny, dwóch.
Ciekawym miejscem jest Barranco de las Vacas. Taka namiastka Wielkiego Kanionu 😀 Chcieliśmy sobie zrobić trekking, jednak najpierw poszliśmy za jedną para trafiając na wysoki mur z drabiną, za którym nic nie było (mapa nam strasznie wariowała, więc woleliśmy się trzymać innych). Zawróciliśmy i poszliśmy drugą opcją, niestety trafiliśmy na ciężkie podejście i ze względu na dzieci postanowiliśmy poszukać innego dojścia do Barranco de las Vacas. Faktycznie udało się zaparkować dość blisko i zobaczyć te niesamowite pomarańczowe skały. Mamy nadzieje, że dzieciaki wyrobią sobie kondycje i nie będziemy się obawiać dłuższych tras lub trzeba sobie zrobić intensywny wyjazd bez nich 😀
Na zachód chcieliśmy jeszcze raz odwiedzić Maspalomas. Ostatnio mocno wiało i ciężko było tam długo siedzieć. Dziś dla odmiany wiatru nie było wcale, ale coś za coś. Piasek przez to był wilgotny, a wydeptane ślady przez turystów widoczne dosłownie wszędzie (poprzednio na bieżąco zacierał je wiatr). Także świetnie się siedziało, ale znaleźć niezadeptany kawałek graniczyło z cudem 🙂
Pogoda troche się popsuła więc obraliśmy za cel bliższe atrakcje. Naturalne baseny i Port Nieves, do którego przypływa statek, który kursuje między Teneryfą a Gran Canarią. Ozdoba dużej części pocztówek 😀
Na zachód słońca skusiliśmy się na ponowne zejście na Guayedre.
Ostatni pełny dzień to plantacja bananów, która korciła nas od dłuższego czasu 🙂 Na wyspie tych plantacji jest wiele, wszystkie ogrodzone, ale mili właściciele nie dość, że pozwolili nam zrobić sobie mały spacer i kilka pamiątkowych zdjęć, to na odchodne dostaliśmy wielką siatkę świeżutkich bananów 😀 Pyszności! (Nie mieliśmy nic dla nich oprócz uśmiechu, dopiero na drugi dzień wróciliśmy z winem, z którego baaardzo się ucieszyli :D).
Ponownie obraliśmy za cel Mogan, jednak tym razem port. Nie mieliśmy jednak świadomości, że to aż tak turystyczne miejsce. Miasteczko piękne, kwiaty były dosłownie wszędzie. Plaża niestety tak zatłoczona, że nie dało się szpilki wcisnąć, a dzika była licznie okupowana przez naturystów. Tak więc po kawie i spacerze po tym wyjątkowym mieście postanowiliśmy się zawinąć na plaże tuż obok nas.
Sardina była spokojna, wolna od tłumu, w sam raz na zachód słońca 😀