Jeśli szukacie pomysłu jak spędzić tydzień na Krecie z dziećmi to zachęcam do lektury, jeśli nie, obejrzyjcie po prostu naszą relację z tej pięknej wyspy, która w październiku naprawdę zachwyca.
Nie jesteśmy zwolennikami hoteli i all inclusive, uważam, że zabija to prawdziwą turystykę. Dlatego jeszcze w Polsce wynajęliśmy mieszkanie na peryferiach Chani, zarezerwowaliśmy też samochód na cały wyjazd, udało się na szczęście bez karty kredytowej i kaucji.
Miesiąc, który wybraliśmy również nie był przypadkowy. Nie lubimy tłoku, w październiku jest tam wciąż ciepło, opady są sporadyczne. Przyznaje, że podczas naszego pobytu nie spadła kropla deszczu a temperatura w cieniu wynosiła ok 22-24 stopnie w dzień i 19-20 w nocy, jak dla nas idealnie.
Założenia mieliśmy proste, chcemy objechać zachodnią część wyspy (podczas 7 dni nie da się zwiedzić całej Krety, jest za duża); codziennie chcemy być w innym miejscu. Nasze dzieciaki mają 5 i 6 lat, więc zależało nam na odpowiednim balansie pomiędzy zabawą na plaży, zwiedzaniem i chodzeniem po górach. Zdecydowanie nam się to udało, oprócz paru kryzysów na trasie w górę czy wpadce nad jeziorem… Ale o tym za chwilę 😀
Lot mieliśmy bardzo wcześnie rano, po godzinnym śnie ruszyliśmy na lotnisko. Po 10 byliśmy już na miejscu. Pojechaliśmy się rozpakować, chwilę pogadaliśmy z naszą „gospodarz” (która też zostawiła nam całą listę rekomendacji, gdzie zjeść, co ew zobaczyć).
Po obiedzie w porcie (nazwy knajpy nie pamiętam, rewelacyjne smażone kalmary) i odpoczynku ruszyliśmy na krótki spacer po uliczkach Chani, byliśmy na tyle zmęczeni, że postanowiliśmy położyć się wcześniej żeby zebrać siły na następny dzień.
Na swojej liście miałam zakupy na targu, który w Chani odbywa się cztery dni w tygodniu, na czterech różnych ulicach. Na ten poniedziałkowy wysłałam chłopaków, miał być na ulicy Giampoudaki, zadzwonili, że nic tam nie ma. Pomyślałam, że w sezonie może się nie odbywają, jednak jak dowiedzieliśmy się od naszej gospodarz, targi czasami migrują po niedalekiej okolicy. Cóż, tym razem skończyło się na zakupach w markecie.
Przeglądając pogodę na wyspie, stwierdziliśmy, że to najlepszy dzień żeby pojechać na słynącą z różowego piasku plaże Elafonissi na południowym zachodzie wyspy (mieliśmy już w Polsce przygotowany spis miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, jednak bez ścisłego planu, zdarzało się, że jeździliśmy za słońcem:)).
Droga przyjemna, piękne widoki.
Na parkingu sporo samochodów, ale nie spodziewaliśmy się być sami na jednej z najpiękniejszych piaszczystych plaż Krety 😉
Po pierwszej kąpieli i chwili pod parasolem, zaczęliśmy szukać odosobnionego miejsca. Znalezienie takowego nie było trudne. Przeszliśmy na wyspę i w zatoczce czekało na nas fantastyczne miejsce z dala od plażowiczów.
Dzieciaki były w siódmym niebie, płytka, ciepła woda, piasek, a dla spragnionych emocji skały 😀
Siedzieliśmy praktycznie do zachodu słońca, na obiad do Chani dotarliśmy dopiero na 21.
Zjedliśmy całkiem przyjemne owoce morza w porcie w knajpie Apostolis, jednak to jeszcze nie było to…
Trzeciego dnia za cel obraliśmy plażę Seitan Limania, bardzo zjawiskową, sądząc po zdjęciach i relacjach, których szukałam przed wyjazdem. Na pewnym blogu znaleźliśmy informacje, że stromo, że trudne zejście, ale nie zniechęciło nas to. Jadąc po mniej czy bardziej wąskich drogach myślimy: phi, spoko:) Jednak zjazd na parking to już nie przelewki, strome, wąskie i kamieniste serpentyny zrobiły na mnie wrażenie (na Piotrku nie).
Widok z góry na plaże przepiękny, turkusowa wstęga miedzy skałami, zdjęcia nie kłamały 😀 Zabraliśmy się do zejścia, chyba nie do końca miałam świadomość, że jest tam tak stromo, przyznaje, że miałam myśl żeby zawrócić, wizja spadających w przepaść dzieci mnie przeraziła. Jednak widząc pana niosącego na rękach 1,5 roczne dziecko i paru delikwentów w klapkach stwierdziłam, jak oni dadzą radę to my tym bardziej. Jak się okazało dzieci zachwycone zejściem 😀 Im bardziej stromo i niebezpiecznie tym bardziej im się podobało.
Plaża sama w sobie bardzo kameralna, nieduża, otoczona z trzech stron skałami. Jeśli w sezonie jest tam więcej ludzi to napewno nie jest tak przyjemnie.
Każdy znalazł coś dla siebie, Piotrek mógł poskakać do wody, dzieciaki się wspinały i dokarmiały kozy, które wałęsały się po całej plaży, kradnąc z plecaków i toreb wszystko co jadalne ;D Ta najbardziej zuchwała ukradła z plecaka jednego z plażowiczów paczkę ciastek, po szamotaninie udało się ją wyrwać (nie wiem w jakim stanie:).
Wejście na górę było zdecydowanie łatwiejsze (okazało się też, że schodziliśmy trudniejszym szlakiem, powodem było to, że droga nie była oznakowana w sposób do jakiego przywykliśmy;).
Po postawieniu nogi na parkingu, Tymek miał łzy w oczach, bo chciał jeszcze takie „przygody”.
Wjazd samochodem pod górę z parkingu był dla mnie przerażający, jeśli komuś zgaśnie samochód, może już nie dojechać ;D Przyznaje, że miałam śmierć w oczach i trzymałam się kurczowo drzwi od samochodu, jakby to miało nas uchronić przed katastrofą ;D Dla Piotrka oczywiście luz, dobrze mieć takiego opanowanego kierowce za męża, ja bym zaciągnęła ręczny, wyszła z samochodu i płakała na zboczu ;D
Zaspokojeni tym nieziemskim widokiem, ruszyliśmy na obiad/kolacje do Chani, tym razem musiało być pysznie. Pozycja z listy naszego hosta: Michalis. Zamówiliśmy tam ośmiornice podaną w vinegret, smażony ser saganaki i kalmary. Dwie pierwsze pozycje obłęd, tak zrobionej ośmiornicy jeszcze nie jedliśmy. Zadowoleni, z pełnymi brzuchami poszliśmy na lody, z polecenia trafiliśmy do włoskiej lodziarni Delizia Gelato, pyyyychota między innymi o smaku orzechów nerkowca czy pistacji (moje ulubione smaki). Teraz można dopiero jechać odpocząć przed kolejną wyprawą.
Czwarty dzień to drugie podejście do targu, dalej wysłałam chłopaków, tym razem na ulice Mantaka, po 30 minutach telefon, że tam nic nie ma 😀 Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, jednak Piotrek obiecał nauczony poprzednim doświadczeniem, że przejdzie się po pobliskich ulicach. Faktycznie targ był ulice dalej ;D Na śniadanie przyjechał owczy ser, miód tymiankowy, świeże owoce, jogurt, oliwki, rodzynki, chleb, mniam. Ale już dostałam informacje, że ostatni raz jadą szukać targu w Chani ;D
Było trochę chmur, więc stwierdziliśmy, że odpuszczamy planowane Balos, Piotrek wziął na siebie poszukiwanie plaży i znalazł – Agios Pavlos, jednak, to żadna z tych, która wyskakuje po wpisaniu w google. Nasza plaża znajdowała się na północny zachód od klasztoru Gonia Odigitria, który po drodze odwiedziliśmy.
Uroczy, położony na skarpie nad brzegiem morza. W podziemiach jest muzeum, dzieciaki zachwycały się złoconymi obrazami i papugami na patio 😀
Na trasie na Agios Pavlos nie spotkaliśmy żadnego turysty, żadnego samochodu. Droga robiła się coraz bardziej niewygodna, dużo kamieni, stromo, wąsko… Jakieś 3 km przed dotarciem do celu postanowiliśmy, że jazda samochodem jest dalej niemożliwa.
Zostawiliśmy samochód i zaczęliśmy schodzić w dół. Widoki przepiękne, morze, góry, przeszywająca cisza, którą od czasu do czasu zakłócały kozy. Dzieciaki trochę wymęczone, ale dały radę.
Rozbiliśmy obóz, wokół żywego ducha. Standardowo dzieci wymyśliły jakieś zabawy, Piotrek chwile popływał, pochłonęliśmy kolejną paczkę ciastek cynamonowych.
Po godzinie 15 stwierdziliśmy, że jak nie zaczniemy wchodzić na górę to dopadnie nas na trasie zmrok, a uwierzcie to mogło być bardzo nieprzyjemne;) Wejście przerosło dzieciaki, moja kondycja też już dawała się we znaki, co dopiero jak się ma 5 lat… Piotrek chyba czuł się winny męczarni dzieciaków i biedny niósł jedno na barana 100 metrów i wracał po drugie. Ja jakoś samodzielnie doczłapałam do samochodu ;D
Czy warto było się tak męczyć? Nie wiem jak Piotrek, ale mi się bardzo podobało, jeśli ktoś się jednak skusi z dzieciakami lepiej się dwa razy zastanowić ;D
Zwyczajowo kolacja w Chani, tym razem testujemy jedzenie w Ta Chalkina, bardzo przyjemne miejsce i jak się okazało pyszne. Wzięliśmy ślimaki w soli gruboziarnistej i rozmarynie, jagnięcinę z ziemniakami i kalmary. Pycha! Ślimaki jedliśmy pierwszy raz, Tymkowi tak posmakowały, że stwierdził, że jutro je to samo, Tola się nie przemogła. Tola jest raczej tradycjonalistką w kuchni, no może poza uwielbieniem dla sushi:D Tymek lubi eksperymentować z jedzeniem, spróbowałby wszystkiego.
Piątego dnia pogoda była od rana piękna, dlatego to był idealny dzień żeby wybrać się na Balos, chyba najsłynniejszą plażę Krety. Znajomi opowiadali, że jest pięknie, ale chyba nie spodziewałam się, że aż tak.
Wjazd porównując nasze wcześniejsze wojaże, bezproblemowy. W miarę wcześnie udało nam się wybrać, więc na parkingu było sporo miejsca (dalej nie mam pojęcia jak to wygląda w sezonie, bo jak wracaliśmy, samochody zaparkowane były wzdłuż górskiej drogi, bo na parkingu już nie było miejsca, mniej pewnym kierowcom, zawrócenie może sprawić kłopot w tym wypadku).
Wróćmy do samej laguny. Widok nieziemski, woda we wszystkich odcieniach błękitu i turkusu. Wszędzie płytko i piasek, nie chciało się wychodzić z wody.
Gdyby nie dzieciaki pewnie byśmy dotrwali do zachodu, ale spodziewaliśmy się jęczenia w drodze powrotnej.
Oczywiście Piotrek dalej musiał pomagać wchodzić delikwentom 😉 Crossfit to przy tym bułka z masłem.
Uwieńczeniem wieczoru była kolejna wizyta w Ta Chalkina, trafilśmy na koncert, który szczegółnie przypadł do gustu Tymkowi 😀
To chyba była najlepsza kolacja: ośmiornica z grilla, małże w maśle i gołąbki dolmadakia (farsz zawinięty w liść winorośli) z jogurtem. Długo będę pamiętać te smaki.
Kolejnego dnia jako cel obraliśmy plażę Preveli na której znajduje się ujście rzeki Kissano Faraggi. Zlokalizowana jest na południu wyspy. Trasa niezwykle malownicza prowadzi przez wąwóz Kourtaliotiko. Zejście na plaże to sporo skalnych schodów do przebycia. Przy samym ujściu rzeki, przy lesie palmowym było sporo osób, ale wystarczyło przejść na koniec plaży, żeby mieć swój prywatny kawałek, dokładnie na przeciwko charakterystycznej skały w kształcie maczugi 😀 Ale tam było zabawy: wysokie fale, czarny żwirek, który obklejał całe ciało – Tola zrobiła mi peeling 😀 Można było się wspinać, skakać do wody.
Po plażowaniu nie mogliśmy nie pójść do lasu palmowego. Prowadziła do niego wyznaczona ścieżka. Wrażenia niesamowite, można było się poczuć jak w tropikach. Trochę mi było szkoda, że moje domowe palmy nigdy tak nie wystrzelą ;D
Na obiad wróciliśmy do tawerny Michalis, znowu wskoczyła ośmiornica w vinegret, najlepsza, koniecznie tam zajrzyjcie jeśli będziecie stołować się w Chani.
Dzień siódmy – tak naprawdę ostatni pełny dzień, postanowiliśmy spędzić spokojniej. Wcześniejsze miejsca, które wybieraliśmy były oddalone od Chani jakieś 50min-1,50h, w większości żeby do nich dojść, trzeba było zejść, wejść, generalnie się natrudzić (mam na myśli dzieci). Dlatego wybraliśmy się przepłynąć rowerkiem wodnym Kournas Lake. Na blogach trafiałam czasami jakieś wzmianki, dlatego nie myślałam, że to aż tak popularne miejsce wycieczek autokarowych (pewnie dlatego, że wjeżdża się na parking praktycznie nad jeziorem). Minęliśmy dziesiątki straganów z pamiątkami, podróbkami bluz Adidasa i doszliśmy nad jezioro. Słońce było za chmurami, może dlatego samo miejsce nie zrobiło na nas wrażenia. W powietrzu czuć było pierwszą porażką, ale dzieci już się nastawiły na rowerek wodny, więc nie mieliśmy wyboru.
W wypożyczalni Pani nas pokierowała gdzie ew można spotkać żółwie zamieszkujące jezioro (po przeczytaniu wpisu na jednym z podróżniczych blogów, nie liczyłam specjalnie na to) Przepłynęliśmy na drugą stronę, wychodzę na brzeg i nogi zapadają mi się w muł do kolan ;D Po mnie wychodzi Piotrek i Tymek, wszyscy się zapadamy, gubimy buty, zaczyna śmierdzieć zgniłym jajem. Pani z wypożyczalni mówiła o żółwiach a nie o śmierdzącym bagnie 😀 Po wygrzebaniu butów uciekliśmy szybko do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Chani.
Na tyle dni jedna porażka to chyba nie tak źle:) Mieliśmy nadzieje uratować jeszcze ten dzień
Na obiad wpadliśmy do tawerny Achilleas w porcie, przy plaży: fava do chleba, jagnięcina i saganaki z krewetkami, mniam.
Po jeziorze to nie koniec przygód, Piotrek znalazł na mapie małą plaże 30 min od Chani, w sam raz na ostatnią kąpiel na Krecie.
Idąc na plaże moje podejrzenia wzbudziło pare osób przyglądających się nam bacznie z wody. Wysłaliśmy Piotrka na zwiady, okazało się, że to kameralna plaża nudystów, na samym środku leżał goły starszy pan… Czemu uciekliśmy? Po pierwsze to była mikro plaża, leżelibyśmy praktycznie na kocu wyżej wspomnianego Pana, po drugie chyba panowie poczuliby się skrępowani ;D Kilkanaście metrów dalej udało się znaleźć pustą, piaszczysto kamienistą plaże. Dzieci miały full zabawy, woda była ciepła, Piotrek miał okazje popływać i ponurkować i takim miłym akcentem nasz ostatni dzień dobiegł końca.
Następnego dnia wskoczyliśmy w samolot do Warszawy, mimo gróźb znajomych przywitało nas piękne słońce 😀
Na koniec jeszcze pare słów o Chani, po której uliczkach każdego wieczora się błąkaliśmy (zdjęć jest niewiele z tych spacerów, ale chyba już nie było sił na targanie aparatu :)). Są wąskie, kolorowe, bardzo klimatyczne, w każdym zakamarku knajpka. Dzieciakom najbardziej podobały się błąkające się wszędzie koty, każdy głaskany z takim samym entuzjazmem. Jako hodowca domowych roślin nie mogłam się napatrzeć na wielkie palmy i fikusy 😀 Ludzie na Krecie są bardzo serdeczni, co chwila ktoś głaskał po głowie dzieciaki, wszyscy uśmiechnięci, nikt się nie śpieszył. Spotkana staruszka w jednej z uliczek jak zobaczyła biegnące dzieci poczęstowała ich ciastkami:)
Jazda samochodem na Krecie może się okazać wyzwaniem* (*nie dla Piotrka:)), nawigacja nie raz poprowadziła nas na skróty, które okazywały się turbo wąskimi uliczkami, gdzie człowiek wątpił, że w ogóle się przeciśnie albo tak stromymi, że zgaśnięcie silnika oznacza zgubę. Do stylu jazdy Kreteńczyków można się szybko przyzwyczaić, z początku wydaje się, że panuje tam lekki chaos, ale to nie prawda. Jedynie trzeba zwracać uwagę na skutery, jest ich dużo, część ludzi bez kasków, więc trącić kogoś byłoby nie fajnie:) I takim akcentem kończymy, przed nami kolejne wakacje, mam nadzieje, że uda się zmontować podobną relacje 😀
Kinga, Piotrek, Tola & Tymek