Kiedy środek listopada zmusza nas, żeby zamienić nasze ulubione letnie ubrania na ciepłe swetry i grubą kurtkę, która leży głęboko ukryta w szafie to znak, że trzeba udać się na urlop. Wybór padł na Wyspy Kanaryjskie, a dokładnie na Teneryfę. Dlaczego tam? Mieliśmy sporo wątpliwości, głównie przez duże ilości turystów i mnogość komercyjnych rozrywek. Jednak turyści hotelowi w dużej części kręcą się w obrębie kurortów, od czasu do czasu jadąc na jedną dwie wycieczki. Teneryfa choć nieduża, to mieści w sobie dwie strefy klimatyczne. Południe jest cieplejsze, rzadziej można trafić na opady, roślinność raczej skąpa; na północy zaś chłodniej, deszcz pada zdecydowanie częściej, dzięki temu zieleń jest tam bujna. Właśnie ta różnorodność pchnęła nas na Teneryfę.
Sam wyjazd zaczął się pechowo, Tymek przed wylotem nie czuł się najlepiej, w samolocie dostał temperatury. Znając go obstawialiśmy, że choroba potrwa maksymalnie 2 dni i w sumie niewiele się pomyliliśmy 🙂
Mieszkania szukaliśmy w małych miejscowościach, najlepiej na południu, żeby uniknąć opadów, które na północy pojawiają się znacznie częściej. Padło na Los Abrigos, miasteczko z małym portem w niedalekiej odległości od El Medano.
Jak się okazało nasz gospodarz nie mówił po angielsku, ale jeden semestr hiszpańskiego (9 lat temu) plus pare meksykańskich telenowel (obejrzanych 20 lat temu) sprawiło, że większość rozmów obyła się bez tłumacza google 😉 Z naszych okien można było podziwiać wulkan Teide. Do centrum i portu mieliśmy 200m. Turystów w mieście naprawdę niedużo, co było dla nas wielką zaletą.
Pierwszy dzień i większa połowa drugiego minęła nam na opiece nad Tymkiem, który jak się okazało złapał jelitówkę. Ozdrowienie nastąpiło nagle i z leżącego marudy, wrócił ot tak do siebie. Czasu nie było wiele, więc zaliczyliśmy szybki obiad, spacer po okolicy i pojechaliśmy na plaże La Tejita. Czerwona góra, zachód słońca i golasy 😀 Wiedzieliśmy, z czego plaża słynie, ale poza sezonem nie spodziewaliśmy się tam tłumów. W finale minęło nas pare dziadków, a my znaleźliśmy tradycyjnie atrakcyjny kawałek plaży tylko dla siebie.
20 stopni w listopadowy wieczór, cudowne uczucie 🙂
Kolejny dzień został przewidziany na sztandarowe miejsca Teneryfy – wioska Masca oraz klify Los Gigantes.
Na cały wyjazd mieliśmy pożyczony samochód, dotarcie gdziekolwiek nie sprawiało większego problemu (chociaż wiemy, że komunikacja jest tam na doskonałym poziomie, z dziećmi jednak człowiek staje się bardziej wygodny). Dojazd do wioski wiódł przez niezliczoną ilość serpentyn, jednak droga jest na tyle zabezpieczona, że nie było takiego strachu jak na Krecie 😀
Niestety wyjechaliśmy trochę za późno, bo na parkingu (podobno ok 30 miejsc) nie było nic wolnego, po 15 minutach krążenia udało się.
Miejsce naprawdę urokliwe, napewno zejście wąwozem musi być niesamowitym przeżyciem, jednak z dzieciakami od razu to odpuściliśmy. Przeszliśmy się do końca wioski i powrót. Masca to piękne miejsce, jednak ilość turystów sprawia, że nie odczuliśmy efektu wow, nawet nie chcę myśleć co tam się dzieje w sezonie. Powrót już nie był taki prosty, minąć się z autobusem czy większym samochodem na tak wąskiej drodze, pełnej zakrętów to był wyczyn, zwłaszcza pod górę, z autem o małej mocy ;D
Na szczęście się udało. Zatrzymaliśmy się na kawe w Santiago del Teide i ruszyliśmy zobaczyć słynne Giganty.
Wjechaliśmy do mocno turystycznej miejscowości Acantilados de los Gigantes, zaparkowanie tam graniczy z cudem 😀 Kawa i ciastko również zawiodły, na szczęście te ponad 600 metrowe klify dały rade. Mieliśmy szczęście, bo fale tego dnia były spore, wisiała czerwona flaga, dzięki temu osób było niewiele. Ratownik pozwolił jedynie na moczenie nóg na brzegu:) Widok na wzburzony ocean i te gigantyczne skalne ściany rewelacja. Dzieci miały mnóstwo zabawy.
Następny dzień mimo słońca na „naszym” południu, postanowiliśmy pojechać w góry Anaga. Oczy nie mogły się nacieszyć tym widokiem, niesamowite lasy, góry, klimat trochę jak w Ameryce Płd. Dojechaliśmy do Roque de las Bodegas, z myślą o czarnej plaży, jednak fale tego dnia były tak ogromne, że plaży nie został nawet metr. Pozostało nam podziwiać to widowisko z miejscowej kawiarni.
Wracając zahaczyliśmy o plaże Las Teresitas, jedną z bardziej znanych na Teneryfie, jednak czy to deszcz który zaczął kropić czy coś innego, plaża nie miała tego czegoś.
Pojechaliśmy dalej na północ, do Puerto de la Cruz, z planem odwiedzenia Jardin Botanico, ogrodu botanicznego założonego w 1788r. Cudownie było oglądać ogromne okazy, które rosną u nas na parapecie 😀 Gigantyczny fikus czy sansewieria.
Zahaczyliśmy o La Orotave, gdzie zjedliśmy wyjątkowo niedobre churros 😀
Przedostatni pełny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na wulkan Teide i powrót w góry Anaga.Byłam trochę na siebie zła, że wulkanu nie zobaczyliśmy na początku, kiedy pogoda nad środkową częścią wyspy była doskonała. Nasz gospodarz uspokoił nas, że ponad miasteczkiem Vilaflor (1400 n.p.m.) powinno być słońce. Jechaliśmy pełni nadziei, żeby zorientować się w połowie drogi, że nie wzięliśmy karty do aparatu ;D
Zatrzymaliśmy się w Vilaflor na kawę, które faktycznie było w chmurach, klimat był niesamowity, na jednym z blogów znalazłam porównanie do Twin Peaks, faktycznie brakowało tylko Damy z pieńkiem 😀
Spory kawałek trasy jechaliśmy w chmurach, widoczność niewielka, ale widok gdy z nich wyjechaliśmy… Niesamowity, uczucie trochę jak przy wyjściu z kina, wszystko jasne i bardziej ostre. Podziwialiśmy Park Narodowy Teide i szczyt wulkanu w pełnym słońcu 😀
Zaparkować przy Roques de Garcia to było wyzwanie, 20 minut krążenia ;D Ależ tam było pięknie. Krajobraz trochę jak na Marsie. Po raz kolejny ta różnorodność.
Po spacerach postanowiliśmy jechać dalej przez Park Teide w stronę gór Anaga. Podejrzewam, że kiedy nie ma mgły i nie pada musi być tam fantastycznie, jednak widoczność była praktycznie równa zeru.
Zaliczyliśmy szlaki w lesie laurowym, dotarliśmy tam dość późno, turystów praktycznie nie było. Mgła i te pokrzywione, zarośnięte mchem drzewa to było to, uczta dla zmysłów. Po tym dniu poczułam, że wreszcie możemy zaliczyć wyjazd do udanych 😀 Tymkowi chyba się bradzo podobało bo chciał na kolejny leśny szlak, niestety słońce już zachodziło.
Ostatni pełny dzień był już przeznaczony na rajd po plażach. Piotrek musiał w końcu zaliczyć nurkowanie. Doskonałym do tego miejscem wydawała się plaża Amarilla.
Potem odwiedziliśmy jeszcze kilka kolejnych na południowo wschodnim wybrzeżu.
W dzień wylotu starczyło nam jeszcze czasu na obiad i krótkie plażowanie.
Polska przywitała nas mrozem, szkoda było zostawiać to ciepło za sobą.
Czy polecamy Teneryfę? Dla ludzi nie lubiących tłumów, nie jest to z pozoru łatwe miejsce, ale jak widać udało się ich w miarę możliwości uniknąć. Polecamy wynajęcie mieszkania w mniejszych miejscowościach, latem napewno przyjemniej będzie na północy. Teneryfę przejechaliśmy wzdłóż i wszerz, północ jest zdecydowanie bardziej w naszym klimacie, jednak w listopadzie pogoda tam jest bardziej kapryśna. Gdyby dzieci były większe lub bylibyśmy sami napewno chcielibyśmy przejść wąwozem Masca, pokonać pare szlaków w górach Anaga i wejść na Teide.
Jeśli będziecie w Los Abrigos koniecznie pójdźcie na lokalną rybę lub owoce morza do restauracji „Los Abrigos”. D o s k o n a ł e jedzenie 😀 Najlepsze Papas Arrugadas z Mojo, nie pomyślałabym, że gotowane ziemniaki będą mi tak smakować.
Dla tych, którym mało mamy jeszcze krótki film z podróży. Nie jesteśmy filmowcami, ale mamy nadzieje, że Wam się spodoba 😀