Algarve w kwietniu

  • maj 8, 2019

Południe Portugalii już długo za nami chodziło. Jako, że jeździć lubimy poza sezonem, padło na kwiecień. Bilety do Faro udało się kupić po bardzo okazyjnej cenie. Noclegu szukaliśmy na Airbnb.

Nie do końca wiedziałam w jakim mieście go szukać, padło na mieszkanie w Albufeirze (dobry stosunek jakości do ceny). Albufeira jest położona mniej więcej na środku portugalskiego wybrzeża, więc wydawała mi się dobrą bazą wypadową, do tego z Albufeiry odchodzi autostrada do Lizbony, którą mieliśmy zamiar odwiedzić. Polecamy jednak szukać noclegu w bardziej strategicznym Lagos.

Samochód wynajęliśmy przez internet, ponownie udało się załatwić to bez depozytu i karty kredytowej. 

Nauczeni doświadczeniem, że foteliki w wypożyczalniach pozostawiają wiele do życzenia, pierwszy raz zabraliśmy swoje (w cenie biletu), to była świetna decyzja, polecamy takie rozwiązanie.

W Faro wylądowaliśmy późnym popołudniem po około czterech godzinach lotu. Zmęczeni szybko padliśmy.

Drugi dzień musiał zacząć się czymś ekstra, pojechaliśmy na  Praia da Marinha, przez niektórych uważana za jedną z piękniejszych plaż Algarve. Rano było chłodno więc nawet nie marzyliśmy o kąpieli w oceanie, jednak pogoda na plaży dopisała,  był czas na kąpiel, zabawy w piasku a przede wszystkim można było nacieszyć oko niesamowitymi skalnymi cudami, które wyrzeźbiła natura.

W Portugalii postanowiliśmy przez większą część wyjazdu gotować, nie było to trudne, bo w marketach roi się od świeżych ryb i owoców morza. Polecamy: kilo krewetek, masło i czosnek albo dorsza z pieca, niewiele trzeba 🙂

Na deser pomarańcze, które można było kupić przy każdym pomarańczowym sadzie. Mmmm 😀

Po obiedzie zahaczyliśmy o Carvoeiro. Krótki spacer po mieście, lody na miejskiej plaży i ruszamy dalej.

Padło na kuszące zdjęcie jaskini Benagil. Tym razem trochę zaniedbałam wielkie przeszukiwanie internetu i planowanie każdego dnia, więc dopiero w drodze na miejsce doczytałam, że dostać się tam można na dwa sposoby, motorówką lub przepłynąć wpław z pobliskiej plaży (ta opcja ze mną bojącą się wody i dzieciakami nie wchodziła w grę). Także postawiliśmy na spacer po okolicy.

Na zachód słońca wróciliśmy na plaże Marinha, klify już zdążyły zmienić swój kolor na szczerozłoty, a i ludzi było mniej niż wcześniej.

Kolejnego dnia ruszyliśmy do Lagos. Zwiedziliśmy leniwie miasto, wypiliśmy kawę, dzieci zjadły upragnione lody i ruszyliśmy na znaną z wielkich muszli plażę Dona Ana. Było przyjemnie, chociaż ludzi jak dla nas już trochę za dużo 🙂 

Zawiodło nas do niewielkiego miasteczka Salema, tam znaleźliśmy przyjemną restauracje, żeby spróbować portugalskich specjałów. Spróbowaliśmy m.in. Bacalhau a Bras (suszony dorsz, cebulka, i starte ziemniaki smażone na głębokim tłuszczu), pyszności, napewno spróbujemy zrobić w domu, chociaż zdobycie suszonego dorsza w Polsce nie będzie łatwe.

Kolejnym celem był przylądek Sao Vicente. Wspaniały widok na monumentalne klify. 

Na zachód słońca postanowiliśmy poszukać plaży, padło na lubianą przez surferów Praia do Beliche. Wg Piotrka najpiękniejsza plaża całego wyjazdu.

Dzień czwarty to totalne lenistwo na plaży Falesia, którą mieliśmy praktycznie pod nosem. Niesamowity widok, czerwono-białe klify. Przy samym zejściu turystów było sporo, ale wystarczyło odejść kawałek i zagęszczenie diametralnie spada 😀 Dzieci bawiły się w piasku, a my mogliśmy podziwiać klify.

Będąc na górze klifu lepiej nie podchodzić za blisko krawędzi, widziałam z dołu jak dwóch nastolatków to zrobiło, chwilę jak odeszli od brzegu, kawałek klifu poleciał w dół. To wyjątkowo „kruchy” budulec, dzieciaki z odłamków bez problemu rzeźbiły łopatkami.

Po obiedzie wróciliśmy na zachód w to samo miejsce, oj warto było, przy zachodzącym słońcu wszystko jest jeszcze bardziej czerwone i intensywne. 

Podczas spaceru wzdłuż plaży Tola znalazła ptasie pióro i kawałek trawy, tak przeistoczyła się w Tygrysią Lilię (jesteśmy świeżo po Piotrusiu Panie w Buffo) 😀 Kreatywność dzieci jest nieskończona, zmoczyła w oceanie odłamek czerwonego klifu i wymalowała sobie na twarzy wojenne barwy. Do parkingu skradała się i tańczyła 😀

Kolejny dzień to plaża Albandeira, bardzo kameralna (nie wiem jak w sezonie). Dzieciaki znalazły sobie „prywatną” plaże z basenem, ukrytą w skałach 😀 To miejsce wspominają najlepiej.

Po lenistwie skoczyliśmy na Ponta Da Piedale. Przespacerowaliśmy się po wyznaczonych ścieżkach i przegapiliśmy zejście na dół. Nie wiem jak to się mogło stać, jednak słaby rekonesans dał o sobie znać. Nie popełnijcie tego błędu 😀 Ze zdjęć w internecie wnioskuje, że widoki rewelacyjne.

Na wieczór chcieliśmy się jeszcze pokręcić po Lagos, myśląc, że dużo przeoczyliśmy, jednak okazało się, że poprzedniego dnia zeszliśmy właściwie całe stare miasto 🙂

Dzień 6 – misja Lizbona. Na początku planowaliśmy Porto i Lizbonę, ale jak na tygodniowy wyjazd  to trochę za dużo. Poza tym pomysł byłby dobry gdybyśmy nie zarezerwowali pobytu w jednym miejscu lub ew przylecieli do Faro, a wracali do Polski z Porto.  

Z Albufeiry do Lizbony mamy autostradę i zwykłą krajową drogę. Na początku aby uniknąć opłat chcieliśmy zaryzykować zwykłą drogę, jednak czas dojazdu z 2 30 h autostradą wydłuża się do 4 30h. Padło na autostradę, ale to też nie było takie proste. Trzeba uważać, bo wpisując trasę Albufeira-Lizbona mapa prowadzi na A2 (tradycyjny pobór opłat) przez mały kawałek A22 (elektroniczny pobór opłat). Jeśli chcecie tak jak my uniknąć zamieszania z A22 to polecamy wjazd na A2 20 min od Albufeiry 😀 Wjazd na most do Lizbony jest płatny tylko w jedną stronę.

Uff to tyle praktycznych wskazówek dojazdowych. 

Pierwszy punkt w Lizbonie to nie mogło być nic innego jak cukiernia w Belem, wypiekająca od lat słynne Pasteis de Belem (Pasteis de nata). Zajadaliśmy się nimi cały wyjazd, ale nie mogłam odpuścić tych oryginalnych. Kolejka była ogromna, ale nie zniechęcajcie się, wszystko idzie tak sprawnie, że 10 minut i wróciłam ze zdobyczą, polecam kupić większe opakowanie, nie bawcie się w pojedyncze sztuki 😀

Szybko opróżniliśmy pudełko podziwiając Klasztor Hieronimitów.

Skoro już byliśmy w Belem chcieliśmy zobaczyć budynek Champalimaud Foundation, zrobiliśmy sobie dość wyczerpujący spacer w słońcu mijając m.in Pałac Belem, Muzeum Archeologiczne, Torre de Belem (Średniowieczna twierdza obronna) czy Museu do Combatente.

Padnięci i głodni ruszyliśmy do centrum, jednak przebicie się tam samochodem trochę trwało:) Błędem był wjazd do centrum, zaparkowanie tam graniczyło z cudem, pomijając już stanie w totalnym korku. Wygłodniali dopadliśmy tapas bar, kuchnia portugalska jest bardzo przyjemna, nie zaliczyliśmy żadnej jedzeniowej wpadki na tym wyjeździe.

Po posiłku nabraliśmy sił na spacery w górę i w dół 🙂

Na chwilę zajrzeliśmy też do Parku Narodów (Parque das Nações), żeby nacieszyć oko bardziej współczesną architekturą zobaczyliśmy m.in. Stację Lisboa Oriente, wieżę Vasco da Gamy, Pawilon Portugalski i zaliczyliśmy przejażdżkę kolejką górską wzdłuż Tagu (oczywiście za namową dzieci).

Chcieliśmy jeszcze na wieczór przespacerować się po centrum.

Nie wiem jak dzieci dały radę, chodziliśmy do 22 (nie wiem czy ktoś czytał relacje z Krety, gdzie wnoszenie i znoszenie były na porządku dziennym) . Może, wizja porcji lodów tak na nich zadziałała (zjedli je dopiero po 20). Nie przejechaliśmy się niestety tramwajem, ale w Lizbonie byliśmy z myślą, że jeszcze tu wrócimy.

Na koniec zjedliśmy pyszną kolację w kameralnej, klimatycznej (i gwarnej) restauracji Duque, stolików jest niewiele więc trzeba mieć wielkie szczęście żeby znaleźć miejsce. 

To był bardzo intensywny dzień, ale po tym południowym lenistwie bardzo nam był taki dzień potrzebny.

Ostatni dzień miał być  wyprawą na Praia Da Bordeira, niestety pogoda dramatycznie się pogorszyła, lało cały dzień tak, że dopiero wieczorem zaliczyliśmy spacer po okolicznej Falesii. 

Mocno żałuje, że tam nie byliśmy, jeśli planujecie te tereny nie zostawiajcie ich na ostatnią chwilę jak my. Chyba, że jesteście w sezonie, wtedy pogoda raczej nie robi takich niespodzianek.

W dzień wylotu pojechaliśmy po prostu do Faro, połazić, najeść się i wystartować do Polski. Jeśli planujecie odwiedzić to miasto, godzina – dwie wystarczy żeby je dobrze poznać 😀

To koniec naszej przygody z Portugalią, planujemy wrócić, ale już bardziej w okolice Porto i Lizbony. Z nami przejechane ponad 1200 km:)

Jeśli kochacie plażować, macie małe dzieci, które kochają zabawy w piasku to miejsce idealne dla Was. Każda plaża na południu miała w sobie coś wyjątkowego. A leniuchowanie na nich to sama przyjemność (pisze to ktoś kto nie lubi plażować).

Do tego pyszne jedzenie, świeże ryby i owoce morza. 

Czego nam trochę (podkreślam trochę, bo wyjazd był rewelacyjny) zabrakło w Algarve to różnorodności, chyba rozpieszczeni przez Teneryfę to mówimy 😀 Gdzie każdy zakątek wyspy jest jak z innej bajki (góry, wulkan, niesamowite lasy), tęskni nam się do północnej części tej wyspy. Dlatego kolejnym naszym celem będzie definitywnie wyspa, trzymajcie kciuki za poszukiwania biletów 😀 

ZOBACZ RÓWNIEŻ